Sylville |
Wysłany: Nie 15:29, 06 Sie 2006 Temat postu: Spełniając marzenia |
|
No cóż, skoro nikt nic nie dodaje, to ja może dodam. Premiera w internecie. Opowiadanie, które oddałam do pierwszego zbioru na http://warsztatypisarskie.fora.pl/index.php . teoretycznie po korekcie, ale roi się od błędów.
Spełniając marzenia
Vulnerant omnes ultima necat *
*
Słońce niemrawo wschodziło nad szarymi blokowiskami, oświetlając wąskie pasy zieleni i wielkie płyty w burych kolorach. Ot, ranek jak każdy inny i nic nie zapowiadało, że zdarzy się, coś niesamowitego, a już na pewno nie w tej okolicy. Mowa bowiem o dość ekskluzywnej dzielnicy dużego miasta; takich, jakich wiele powstało w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Złośliwi przechodnie twierdzili, że to zwykły mrówkowiec, w którym po prostu płaci się czynsz wyższy niż wypada. Lokatorom najwyraźniej to nie przeszkadzało, gdyż na ogół mieli dość okrągłe sumki na kontach, a wydawanie na czynsz więcej od przeciętnego obywatela poczytywali niejako za swój obowiązek.
Jedną z nielicznych osób mieszkających w Dzielnicy Marzeń i nie popierających tego twierdzenia była niska, rudowłosa dziewczyna z trzeciego piętra. Nie czuła się specjalnie zaszczycona faktem, że bogata rodzina kupiła jej mieszkanie w "tak niezwykłym miejscu, kochanie", jak zapewniała matka. Bynajmniej nie przysparzało jej to sympatii wśród innych lokatorów, a jej charakter był powodem jeszcze większych trudności w tej materii. Młoda, niezbyt ładna, zamknięta w swoim małym świecie... Taka właśnie była Francess Taylor - typowe "bogate biedactwo", jak zwykły o niej mówić sąsiadki (choć nie było to jedyne określenie, jakie padało w rozmowach na jej temat, większość innych jednak nie nadaje się do druku, do czego sąsiadki oczywiście nigdy by się nie przyznały).
Tego właśnie dnia Frankie miała udać się na pierwszą w swoim krótkim życiu rozmowę o pracę. Większość młodych ludzi odczuwa dyskomfort emocjonalny na myśl o spotkaniu oko w oko z przyszłym pracodawcą czy raczej osobą oddelegowaną do przesłuchiwania kandydatów. Ona jednak się nie denerwowała. Może dlatego, że ta rozmowa miała być formalnością? Może dlatego, że takie okoliczności miała opanowane w zakresie znacznie przekraczającym wiedzę zwykłego śmiertelnika? A może przyczyną było to, że nadal spała i nic nie wskazywało na to, że wkrótce się obudzi?
Budzik stojący na szafce pod oknem dzwonił cicho i jakby z pewnym zniechęceniem. Najwidoczniej przywykł do ignorowania go, gdyż wkrótce zamilkł. Przez chwilę w mieszkaniu panowała idealna cisza, przerywana tylko sporadycznym warczeniem samochodowych silników na ulicy. Wreszcie jednak coś zatrzeszczało, rozległo się głośne ziewnięcie i Frankie podniosła się z prowizorycznego posłania. Kilka miesięcy obiecywała sobie kupić wersalkę, ale zawsze kończyło się spaniem na kanapie z podkurczonymi nogami i zimnymi stopami.
Powoli wstała, starając się zachować pozycję pionową. Postrzępione, rude kosmyki kleiły jej się do twarzy. Podeszła do lustra i spróbowała doprowadzić się do porządku. Wyjęła zza kołnierza kawałek serpentyny i starła trochę cienia z powiek. Wyglądała jak jakaś "córa Koryntu", jak zwykła określać tę profesję jej matka. Impreza faktycznie była dość udana, ale nie mogła sobie przypomnieć, kiedy wyszli goście i reszta trunków.
Wzdrygnęła się lekko. Czy to przypadkiem już nie jakaś forma uzależnienia? Może powinna się udać do poradni? Zaśmiała się w duchu widząc minę rodziców na wieść o jej stylu życia. Nie, nie można ich stresować. Musi sama wziąć się w garść, a Madeleine powinna jej w tym pomóc.
Z przeciwległego kąta dobiegł dzwonek telefonu. Frankie chwyciła szklankę wody, część wypiła, a resztę wylała sobie na twarz, budząc się w ten sposób do końca. Powoli podeszła do telefonu, podnosząc słuchawkę.
- Halo?
- Panna Francess Sabriel Taylor? - zapytał głos po drugiej stronie aparatu.
- Tak, kto mówi? - mruknęła, oglądając w lustrze swoje uzębienie.
- Jestem przedstawicielem firmy Hillsby i Hitch.
- I? - W jej tonie nie dało się doszukać nawet nutki zainteresowania, którą nakazywało dobre wychowanie.
- Jesteśmy przedsiębiorstwem pogrzebowym. Zgodnie z obowiązującym prawem, mamy za zadanie poinformować panią, jako spadkobierczynię w linii prostej o śmierci państwa Taylor. Na dobrą sprawę powinien się tym zająć konsulat, ale tym razem sprawa z pogrzebem jest raczej pilna i...
Frankie nie słuchała dalej - tyle jej wystarczyło: zakład pogrzebowy, testament... Aż za dobrze wiedziała, co to znaczy.
- W takim wypadku - ciągnął głos w słuchawce - liczymy, że zjawi się pani w kraju w przeciągu dwóch dni. Jest kilka nie załatwionych spraw, które świętej pamięci państwo Taylor rozpoczęli. Dodatkowo pan Adams, mecenas rodziny, prosi o kontakt w sprawie testamentu.
- Z-zrozumiałam - odpowiedziała cicho, czując narastającą w gardle gulę. Przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że nikt nie żyje wiecznie, ale... ale jej rodzice? Dlaczego? I, przede wszystkim, jak? Na te pytania przedsiębiorca pogrzebowy nie chciał odpowiedzieć, odsyłając ją do mecenasa.
Kiedy wreszcie odłożyła słuchawkę i przejrzała się w lustrze, dostrzegła, jak żałosną stała się postacią. Do wczoraj jeszcze bogata panna na wydaniu, w przyszłości dziedziczka fortuny, póki co używająca życia, zwykle działająca na najwyższych obrotach, przesypiająca czas między dwoma imprezami, lubująca się w drinkach, szybkich samochodach, drogich ciuchach i wracająca nad ranem (z pomocą Madeleine) po to, by na kilka godzin położyć się na kanapie i usnąć - sama albo z kimś, to było bez większego znaczenia. Zawiesiła wzrok na rudych, posklejanych i nieco przetłuszczonych kosmykach. Dopiero teraz dostrzegła prawie centymetrowe, ciemne odrosty. Kiedy tak się zapuściła?... Przecież jeszcze niedawno...
Westchnęła. To jednak nie było niedawno. To było dawno, dawno temu, kiedy była jeszcze księżniczką czekającą w wielkim pałacu na swojego księcia i umilającą sobie czas najdroższymi zabawkami, o jakich tylko dziecko w jej wieku mogło marzyć. A teraz?... Teraz, kiedy książę już przyszedł, uratował ją z wieży i ruszył do innych księżniczek, została sama - uwolniona od zamku, oswobodzona z panujących tam zasad. Stanęła na własnych nogach i mogła decydować o samej sobie. Mogła popełniać błędy, padać na kolana... miała na to czas, dużo czasu. Czy nie zdążyła nabyć świadomości upływu czasu? Trudno powiedzieć.
Pewne było, że tego dnia coś pękło w Francess. Pewnego słonecznego, kwietniowego dnia o siódmej rano czyjeś dotychczasowe życie zostało złamane.
Samochody za oknem jeździły nadal.
***
Klucz cicho obrócił się w zamku i do mieszkania ktoś wszedł. Zgniłozielona kurtka zawisła na wieszaku, a obok niej położona została płócienna torba w podobnym kolorze. Dało się słyszeć głośne tupanie i wysoka brunetka weszła do salonu, chcąc jak co dzień dopilnować, czy Frankie nie zrobi czegoś, o czym opinia publiczna nie powinna się dowiedzieć. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale Heather Taylor, matka Frankie, płaciła jej za to doglądanie niezłą sumkę, dzięki czemu Madeleine mogła pracować dorywczo i zwykle wtedy, gdy miała na to czas. Opieka nad rozkapryszoną i bogatą panną nie należała do najprzyjemniejszych zajęć i brunetka wielokrotnie powtarzała sobie, że jeszcze jeden wyskok Frankie i odejdzie, żeby zająć się hodowlą ośmiornic skrzyżowanych z gepardami - byłoby z nimi o wiele mnie kłopotu, niż z obecną podopieczną.
Podopieczna? Madeleine zawsze śmieszyło to słowo. Była tylko dwa lata starsza od Francess, ale dojrzalsza o przynajmniej dziesięć. A do tego Heather Taylor jej ufała. Ta sama Heather Taylor, która wyrzucała z domu służbę, gdy zaczynała podejrzewać, że są ukrytymi paparazzi. Nie mogła nigdy uwierzyć, że odbiorcy kultury masowej nie są zainteresowani jej różowym szlafrokiem czy płynem do kąpieli, jakiego zwykła używać... A jednak zaufała potulnej brunetce, która po prostu kiedyś przyszła z pokojówką (Ellen Smith, od razu zwolniona) zobaczyć dom. Nie wiedziała o niej prawie nic, a mimo to...
Madeleine uśmiechnęła się pod nosem. To jeszcze nie czas odkryć wszystkie karty. Frankie nigdy nie traktowała jej poważnie. Zawsze była "tą Maddie na posyłki". Nie była pewna stanowiska Ellie... Fenella Adhara Taylor-Woods była siostrą Francess - poważną blondynką w prostokątnych okularach bez oprawki i misternie ufryzowanych włosach. Trudno było ją spotkać w stroju innym, niż elegancka garsonka czy gustowne spodnium. Tak, Ellie była kobietą interesu o chłodnym, analitycznym umyśle; związała się z mężczyzną bardzo do niej podobnym. Brunetka wielokrotnie zastanawiała się, jak mogło wyglądać ich życie. Była pewna, że w noc poślubną grali na giełdzie i sprawdzali wzrost akcji.
Dziewczyna przeszła przez salon, obejrzała kuchnię, pobieżnie zerknęła do kosza na śmieci i ruszyła do pokoju dziennego, w którym Frankie spędzała najwięcej czasu. Już w korytarzu usłyszała niepokojący szelest, a gdy tylko otworzyła drzwi, zobaczyła swoją "podopieczną", skuloną pod regałem, przyciskającą brodę do kolan i płaczącą jak dziecko. Przez łzy dostrzegła wejście Madeleine i niewiele myśląc przytuliła się do niej, całkowicie mocząc łzami bawełniany T-shirt z wizerunkiem jakiegoś zespołu.
- Maddie...
Brunetka nie była pewna co ma robić. Spodziewała się po Frankie wszystkiego (łącznie z rzucaniem meblami, co właściwie kiedyś już miało miejsce), ale nie tego! Co mogło się stać, że ta na pozór samodzielna dziewczyna złamała się?
- Oni nie żyją - szepnęła Francess zduszonym głosem.
- Kto? - zapytała spokojnie.
- Ro-rodzice.
Po plecach Madeleine przebiegł dreszcz. Taylorowie nie żyli? Ale jak to? Przecież... przecież oni jej płacili, to oni w jakiś sposób o nią dbali. Nie mówiąc już o Frankie, pochlipującej cicho na jej ramieniu. Nie mogli umrzeć!
Zaczęła odruchowo klepać rudowłosą po plecach i powtarzać jakieś uspokajające frazesy, które ani jednej nie mogły pomóc. Francess płakała, bo była małą, zagubioną dziewczynką. Została sama w wielkim, pustym pałacu. A Maddie? W tej bajce byłaby smokiem, jednocześnie pilnującym księżniczki i dręczącym ją. Ale nie płakała. Czuła tylko przeciągłe uczucie zawodu jak wtedy, kiedy dowiedziała się o rozwodzie rodziców, czy wtedy, gdy wyrzucono ją ze studiów. Na chwilę się gubiła, by potem jej mózg zaczął przeliczać zyski i straty. Pod tym względem przypominała Ellie, choć nigdy by się do tego nie przyznała.
- Dzwoniłaś do niej? - zapytała Madeleine, uporządkowawszy myśli.
- Do kogo? - zdziwiła się Frankie.
- Do Fenelli. To twoja siostra. Powinna wiedzieć.
- Może konsulat do niej zadzwonił...
- Nie bądź głupia. Konsulat jej nie znajdzie. Z równym powodzeniem może teraz opalać się na Hawajach, zjeżdżać na nartach w Aspen albo być w samolocie nad Atlantykiem. Musisz do niej zadzwonić.
Ruda niechętnie sięgnęła po telefon komórkowy. Brunetka z ciekawości zerknęła na wyświetlacz. Oczywiście skrzynka na wiadomości była pełna. Czego innego można się spodziewać po etatowej gwieździe wszystkich imprez?
Wychodząc z pokoju usłyszała ciche siąkanie nosem i dźwięk klawiszy telefonu. Krótko potem rozległo się krótkie "Ellie?". Madeleine, już uspokojona, skierowała się do kuchni, gdzie zaparzyła dwie herbaty. Chyba będzie musiała pomóc "małej Frankie" - przecież dziewczyna nie poradzi sobie z pogrzebem i innymi formalnościami. Nikt, kto miał wszystko podawane na srebrnej tacy, nie da sobie rady sam. A już na pewno nie ta rozkapryszona, rozwydrzona i rozpieszczona dziewczyna.
Wypiła łyk herbaty.
Tak, będzie ratować "małą Frankie" z opresji...
Tylko kto uratuje małą Maggie?
Przymknęła oczy. Powoli wracały wszystkie obrazy i prawie czuła swąd przypalanego obiadu. Oczyma wyobraźni widziała siebie jako małą dziewczynką, strojącą lalki. Na podjeździe rozległ się pisk opon i kolorowe sukienki przestały się liczyć - teraz była tylko jedna myśl: "Tatuś wrócił!". Obie z Sarah pobiegły do drzwi, z roześmianymi twarzami czekając, aż klucz przekręci się w zamku, ojciec wejdzie, przytuli je, zaśmieje się z prób kucharskich Sarah i zrobi im pyszne kanapki. A potem będą się wygłupiać we trójkę, aż się ściemni. Wtedy mała Maggie pójdzie spać, aż zbudzi ją trzaśnięcie drzwiami i krzyki, potem coraz bardziej natarczywe i przytłumione... A ona stojąca na szczycie schodów i patrząca na przerażający teatr cieni, rozgrywający się na dole... Przyciśnie do siebie misia Fredka i poczeka, aż padnie TO słowo. „Rozwód”. Potem ze łzami w oczach pobiegnie do Sarah, która przepędzi wszystkie lęki, obawy i strachy... aż do następnej nocy.
Upiła następny łyk chłodnej herbaty.
Nie, mała Maggie musi poradzić sobie sama. Już nie ma siostry, która ochroni ją przed złem.
Jest sama...
***
Madeleine siedziała nad pustym kubkiem herbaty, patrząc tępo za okno, gdy cicho jak cień weszła Francess. Bez słowa usiadła nad swoim napojem i powoli go wypiła.
- Co planujesz? - zapytała brunetka, spoglądając na nią.
- Nie wiem. Ellie powiedziała, że wróci najszybciej, jak będzie mogła, ale... Ale ja muszę załatwić formalności.
- To nie tak źle.
- Nie tak źle? - powtórzyła Frankie. - To tragedia! Jak ja mam... - W tym momencie zadzwonił telefon. Dziewczyna gniewanie chwyciła aparat, bo po chwili przemówić słodkim głosem. - Mark, kotku? Nie. Nie, nie mogę. Tak. Tak, pamiętam. Będę. Nie, jutro nie. Zadzwonię. Ja ciebie też. Pa. - Odłożyła telefon i spojrzała wyczekująco na "opiekunkę".
W kuchni zapadło milczenie, przerywane tylko miarowym tykaniem zegara.
- Nie pomożesz mi? - zapytała rudowłosa z ledwo dosłyszalną nutą wyrzutu.
Brunetka obróciła szklankę w dłoniach. W jej głowie trwała prawdziwa gonitwa myśli. Wreszcie mogła uwolnić się od rozkapryszonej pannicy, którą jednak polubiła. Mogła odejść i żyć na własny rachunek, ale żyć niezwykle skromnie... Zazgrzytała cicho zębami. Czy w imię kilku groszy, które być może wcale się nie pojawią, warto niańczyć ją jeszcze jakiś czas? A jeśli Frankie będzie jej wdzięczna na tyle, że podaruje jej "drobną sumkę"? Albo stara Heather jej coś zapisała? Ale z drugiej strony może wyjść z niczym. Czy warto ryzykować?...
Ale czyż samo życie nie jest najbardziej ryzykowną grą ze wszystkich?
Podjęła decyzję.
- Frankie, ja... - Ruda utkwiła w niej proszące spojrzenie. - Dobrze, pomogę ci.
- Dzięki, dzięki, dzięki! - zapiszczała dziewczyna. - To od czego zaczynamy?
Madeleine uśmiechnęła się nieznacznie. Czy dla niej wszystko jest zabawą? Nawet pogrzeb rodziców?
- Wydaje mi się, że musimy polecieć do Anglii. Stąd nic nie załatwimy. Porozmawiaj z tym swoim...
- Markiem? - podpowiedziała uprzejmie Frankie.
- Właśnie. Z Markiem. Jest chyba pilotem, to powinien wiedzieć, kiedy jest najbliższy lot. Tylko, na litość boską, nie zapomnij kupić biletów! - dodała, mając w pamięci ostatnie wakacje, w czasie których Francess w dniu wylotu przypomniała sobie o braku biletu.
- A później?
- A później... - Przełknęła ślinę. Mała Maggie poszłaby do siostry... Mała Maggie wycofałaby się... - Zobaczymy, co będzie później. - Przywołała na usta trochę wymuszony, ale pokrzepiający uśmiech.
***
Lot do Anglii odbył się bez większych przeszkód i po kilku godzinach Francess mogła usiąść w poczekalni mecenasa Adamsa. Wyglądała jak kupka nieszczęść w bardzo szykownym płaszczu, co w jakiś sposób dodawało odwagi Madeleine. Obie czuły się zmęczone nie tylko podróżą, ale także faktem, że nie spały od dość dawna. W Anglii ledwie zaczynało świtać, co znaczyło, że w Kaliforni był dopiero wieczór. I to wieczór, na który obie miały mnóstwo planów - Frankie chciała świętować swoją pierwszą pracę, a Maddie miała w planie miły wieczór z Jasonem. Niestety, nic nie wskazywało, by mogły zrealizować te plany w najbliższej przyszłości.
Mecenas Adams wszedł do swojego biura. Spod płaszcza wystawały mu nogawki piżamy, a okulary były założone krzywo. Musiał się spieszyć, a dla człowieka w jego wieku nie jest to wskazane. Chrząknął głośno, poprawił okulary i otworzył drzwi do pokoju z aktami. Na biurku, słabo oświetlonym przez przysłonięte okna, leżała duża, biała teczka, do której Adams od razu podszedł. Zapalił lampkę na biurku i poczekał, aż Amerykanki usiądą.
- Sprawa jest niezwykle delikatna - zaczął powoli, patrząc niespokojnie na Madeleine.
Frankie kiwnęła głową i dodała:
- Proszę się nie przejmować Maddie. Zna sprawę...
Brunetka poczuła skurcz w żołądku. Czy tylko ona odniosła wrażenie, że ruda chciała dodać "bo nią nie należy się przejmować". Czy na pewno dobrze zrobiła? Gdyby mała Maggie miała Fredka... Ale teraz jest dużą Maggie. Fredka już nie ma. Nie ma od bardzo dawna...
- Zanim przejdę do swojej powinności, to przedstawię pokrótce przyczyny zgonu państwa Taylor. Sprawa jest o tyle przykra, że policja podejrzewa morderstwo. Wiem, jakie to dla pani trudne, lady Francess...
Ruda skrzywiła się nieznacznie. Nazywanie jej "lady Francess" uważała za kompletnie zbędne, zwłaszcza, że tego tytułu nie posiadała. Wolała jednak nie przerywać mecenasowi.
- Śledztwo wykazało, że kierowca, Henry Taylor, stracił panowanie nad kierownicą w wyniku mechanicznego uszkodzenia silnika. Ekspert uważa, że były w to zamieszane osoby trzecie. Czy wie pani, kto mógł życzyć pani rodzicom śmierci? Albo kto zyskuje na ich śmierci? Czy raczej komu się wydaje, że powinien zyskać, bo testament nie został jeszcze otwarty... - Tu zawiesił na chwilę głos, patrząc uważnie na twarz Frankie. Najwyraźniej nie dostrzegł niczego niepokojącego, gdyż kontynuował. - Jak paniom wiadomo, otwarcie testamentu nie może nastąpić bez obecności lady Fenelli...
Madeleine zastanowiła się, czy starszy pan każdą przedstawicielkę płci pięknej tytułuje "lady". Spróbowała sobie wyobrazić, że do niej również mówi "lady", ale nie mogła. Nie czuła się jak lady. Była ubogą... kim właściwie? Bo przecież nie służącą. Nie była też przyjaciółką. Była nikim...
- Wiemy, panie mecenasie. - Frankie wyglądała, jakby resztką siły woli panowała nad łzami. - W takim razie, co mamy robić?
- Formalności związane z pogrzebem są już rozpoczęte. Potrzebne jest tylko kilka pani podpisów i, oczywiście, kilka czeków. - Pan Adams uśmiechnął się nieznacznie.
Rudowłosa westchnęła cicho. Była pewna, że chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. Czego innego mógł chcieć od niej mecenas? Była tylko bankomatem, którego podpis zamieniał wszystko w złoto.
- Dziękujemy panie mecenasie. - Uścisnęła dłoń starszego mężczyzny. - Czy może mi pan jeszcze zdradzić, co się stało z kluczami do domu?
- Klucz do willi? - Z lubością zaakcentował słowo "willa" i rzucił Francess wesołe spojrzenie. - Tak, oczywiście, jedne mam ja, a drugie oficer Brown z policji. Teren jednak nie jest już objęty policyjnym nadzorem, mogą panie tam wejść bez przeszkód.
Obie się podniosły, raz jeszcze dziękując Adamsowi i ruszyły do drzwi, gdzie usłyszały jeszcze pytanie mecenasa:
- Poradzą sobie panie? - Gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą, dodał. - Radzę wstrzymać się ze wszystkimi działaniami do czasu przybycia lady Fenelli. Ona ma głowę na karku, a najważniejsze, co trzeba teraz zrobić, to uniknąć rozgłosu i dokończyć formalności. A potem można raz na zawsze zerwać z przeszłością.
Frankie uśmiechnęła się do starszego mężczyzny i raz jeszcze podziękowała. Maddie, z bladym uśmiechem na ustach wyszła za nią. "Zerwać z przeszłością". Jakie to proste. Tylko dlaczego najprostsze rzeczy okazują się najtrudniejsze?...
***
Drugiego dnia, gdy Frankie spożywała śniadanie, a Maddie zajęta była podlewaniem kwiatów, drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i weszła przez nie Fenella wraz z mężem. Blondynka oczywiście ściskała w garści telefon komórkowy i, poprawiając nerwowo okulary, pokrzykiwała coś, co brzmiało jak „Nie obchodzi mnie to Mary, miałaś tę umowę podpisać na wczoraj!”. Andrew szedł pół kroku za nią, trzymając w rękach niewielki laptop, prawdopodobnie niezwykle nowoczesny. Żadne z nich nie zauważyło Maddie, oboje od razu oblegli stolik, przy którym siedziała Francess: Ellie szybko zakończyła rozmowę i przytuliła siostrę, a Andy, zamknąwszy laptopa, zrobił herbatę. W trzech szklankach. W trzech, zdobionych złoceniami szklankach.
Madeleine, przewrażliwiona na ignorowanie jej, nieświadomie upuściła fajansowy kubeczek z resztką wody, pozostałą po podlewaniu dorodnego geranium. Dopiero tym zwróciła na siebie uwagę państwa Taylor-Woods.
- Pani wybaczy – chrząknął blondyn. – Nie zauważyliśmy, że pani tu jest, panno… - Utkwił w brunetce pytające spojrzenie.
- Sawyers. Madeleine Sawyers – odparła, podnosząc potłuczone skorupki. – I proszę się mną nie przejmować – dodała cicho.
- Ależ pani… panno? – Skinęła głową. – Panno Sawyers, jestem pewien, że bardzo pomogła pani Frankie pozbierać się po tej tragedii.
- Moim obowiązkiem było jej pomóc – stwierdziła pozornie obojętnym głosem, zbierając ostatnie skorupki. – Nie będę już przeszkadzać…
Wyrzuciwszy skorupki do kosza, wyszła z pomieszczenia, pozostawiając rodzinę zmarłych w smutku i pewnej swoistej mieszance zdziwienia i zrozumienia dla dziewczyny.
Maddie szybko doszła do swojego pokoju. Nie była pewna, co właściwie na nią podziałało – zachowanie rodziny, która powinna być pogrążona w rozpaczy, a bynajmniej nie była, czy… czy coś zgoła innego? Podświadomie przypomniała sobie zapach mydła, jakiejś wody kolońskiej i gorzki aromat papierosów. Dlaczego nie domyśliła się, że Andy Britenleager i Andrew Woods…? „Zapomnij, głupia! Jeśli masz rację… jeśli masz rację, to będzie źle”, zganiła się w myślach.
Odetchnęła z ulgą. Tak, zapomni i będzie udawała, że nic się nie stało.
Nie usłyszała otwierania drzwi, ale nie mogła nie poczuć charakterystycznego zapachu. Nie mogła też nie zauważyć Andy’ego, który usiadł na krześle na wprost niej.
- Maddie Sawyers – westchnął. – A jednak. Miałam nadzieję, że to tylko figle pamięci…
- Nie, Andy, to nie jest, jak powiedziałeś „figiel pamięci”. Ale nie musisz się martwić. Ode mnie nikt się nie dowie.
- Nie dowie się? – prychnął. – A o czym? Nie mam nic do ukrycia!
- Masz – powiedziała cicho. – Wiem, że masz, a ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Taylorowie też wiedzieli, prawda?
- Wiedzieli – przyznał niechętnie. – Ale ja ich nie zabiłem!
- Wiesz, że to morderstwo? – Maddie zmrużyła oczy.
- Oczywiście, Ellie jest o tym przekonana, odkąd tylko się dowiedziała o wypadku. – Zamilkł na chwilę. – Właśnie, jest jeszcze Ellie. Chyba powinniśmy porozmawiać.
- O czym? – zapytała krótko, poprawiając przy okazji fryzurę.
- A przysięganie na owocową gumę do żucia? – zaśmiał się.
- Andy, to nie jest śmieszne. Byliśmy dziećmi. Ty wtedy byłeś przyjacielem. Teraz jesteś milionerem… żonatym milionerem. A ja? Ja jestem służącą wielkiej lady Francess! Heather mnie opłacała, to pomagałam. A teraz? Czego ja właściwie szukam? Co ja tu w ogóle robię?
Brunetka usiadła na podłodze, podciągając kolana pod brodę. Przez chwilę uśmiechała się smutno, co było pewnym kontrastem dla płynącej po jej policzku łzy. Blondyn westchnął i usiadł obok niej.
- Wiesz, jak trudno było się podźwignąć? – zapytał cicho. – Masz jakiekolwiek pojęcie? Po tym, jak Woodsowie mnie adoptowali... zabrali z mojego świata, od przyjaciół… Chcieli mi dać dom, wiesz? Chcieli małego chłopczyka, zabaweczki do kochania. Nie spełniałem ich wymagań – uśmiechnął się krzywo i nieco ironicznie – ale nie mieli paragonu, nie mogli mnie zwrócić…
- W końcu jednak zostałeś dziedzicem na włościach - zauważyła.
- Tak, można to tak ująć. Potrzebowali spadkobiercy. Wiesz, nie byli najmłodsi… I faktycznie, musieli coś przewidzieć, bo wkrótce testament wszedł w życie, a ja przebojem wbiłem się do „śmietanki towarzyskiej”. Kilka zabaw na giełdzie, kilka przyjęć i musiałem tam zostać.
- Nie myślałeś nigdy żeby uciec? Wrócić?
- Myślałem. Wiele razy chciałem spakować manatki i któregoś dnia zjawić się u was na obiedzie. Ciekawiło mnie, jaki będziesz mieć wyraz twarzy. I czy mnie będziesz w ogóle pamiętać…
- No wiesz? – oburzyła się. – Jak mogłeś pomyśleć, że zapomnę. Byłeś przyjacielem. I, zgodnie z przysięgą, nie tylko.
Oboje się roześmiali, jakby znów mieli po siedem lat i przysięgali na gumę do żucia, że jak dorosną to się pobiorą.
- Nie zapominaj o Ellie – mruknęła Maddie, gdy cisza się przedłużała.
- Ellie! Zawsze Ellie! Nie jestem jej własnością! Ty tak myślisz, prawda? Sądzisz, że jestem pantoflarzem?! Powiedz, że tak myślisz! Niech mi to ktoś powie w twarz!
Mężczyzna wstał z podłogi i zbliżył się do okna. Wiedział, że przemawiała przez niego gorycz i niepotrzebnie naskoczył na niewinną Maddie, ale nie mógł się powstrzymać. Ona nic nie powiedziała, tylko siedziała dalej pod ścianą, jak mała, zagubiona dziewczynka. Zapadła cisza.
- Przepraszam – westchnął wreszcie Andy. – Nie chciałem na ciebie naskoczyć… To po prostu… Nie umiem wyjaśnić. Wszyscy stawiają mnie w jej cieniu. Wspaniała Fenella! Taka genialna, zbije fortunę! A mąż? Och, dostarczył jej kapitału, teraz już go nie potrzebuje!
Z westchnieniem usiadł na podłodze.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mam jej dość – mruknął. – Nikt nie ma pojęcia.
- Powiedzmy, że potrafię sobie to wyobrazić.
- Nie, Maddie. To palące uczucie beznadziei i pustki. Jestem zbędny. Nie mam już zastosowania. Dałem jej pieniądze, gdy były potrzebne, a teraz jestem… w jej cieniu. Na drugim planie. Aktorzyna filmów klasy „B”.
- Dlaczego się zgodziłeś na ślub? – zapytała cicho.
- Na początku mnie pociągała, nie mogę zaprzeczyć. Chłód i nieprzystępność… Tak, to działa na mężczyzn. Ale tylko, jeśli pod spodem coś się kryje. A pod maską Ellie nie ma nic. Chociaż czasami mam wrażenie, że pod moją maską też nie ma nic.
- Na pewno się mylisz. Pod twoją maską musisz być ty sam. Człowiek nie ginie przez kilka lat.
- Może i nie ginie, ale coś może go powoli zabijać. Te konwenanse mnie zabijają. Nie potrafię tak żyć. Zawsze w cieniu, a jednak pod obstrzałem zawistnych spojrzeń… To nie dla mnie. Zazdroszczę ci.
- Zazdrościsz? – uśmiechnęła się smutno. – Jesteś pewien? Nie wiesz, co się działo przez ten czas. Idealizujesz mnie w tej chwili. Uważasz, że wiodłam takie życie, jakiego tak brakowało tobie. A to nieprawda. Nie była tak wspaniale.
- Obydwoje swoje przeszliśmy, co? – Zawiesił wzrok na przeciwległej ścianie. – Maddie, czy to nie ironia losu, że znów się spotkaliśmy? I to w takich okolicznościach?
- Sugerujesz, że to przeznaczenie? Czy po prostu przypadek? – Nieświadomie przytuliła się do dawnego przyjaciela. Nie była pewna, co właściwie się dzieje – niby spotkanie po latach, a jednak nie tego się spodziewała…
- To na pewno przeznaczenie, Maddie. Przynajmniej ja w to nie wątpię… W końcu przysięga jest wiążąca… Nigdy nie zjedliśmy tej gumy.
- A sądzisz, że to by rozwiązało przysięgę?
- Takie przysięgi wiążą na zawsze – odparł z ledwo dosłyszalną nutą śmiechu.
- Och, tak sądzisz? Od kiedy to dzieci mogą składać wiążące przysięgi?
- Zawsze, o ile są to słuszne przysięgi.
Maddie miała ochotę dalej się z nim droczyć, ale ochota ta minęła, gdy poczuła jego oddech we włosach. Przyjemny zapach mydła, wody kolońskiej i papierosów otaczał ją całkowicie. Gdy ją pocałował, miała wrażenie, że smakuje jak owocowa guma do żucia…
***
Pogrzeb można było nazwać skromnym, jak na pozycję społeczną państwa Taylor. Frankie i Ellie dopilnowały, by pojawili się tylko prawdziwi przyjaciele i najbliższa rodzina, co w efekcie dało około siedemdziesięciu żałobników. Fenella – spadkobierczyni większości majątku – uparła się, by urządzić stypę. Francess nie mogła się przeciwstawiać, zwłaszcza, że chciała porozmawiać z mecenasem Adamsem na temat – niesprawiedliwego jej mniemaniu – podziału majątku. Dostała niewielką część majątku, a spodziewała się większej ilości zer na koncie. Nie mogła tego tak zostawić, choć i siostra, i Andy ją do tego namawiali.
Tylko Maddie nie zwracała uwagi na ogólny rozgardiasz, upamiętniając sobie piękne chwile sprzed kilku dni. Wiedziała, że to się nie powtórzy, tak samo dobrze, jak wiedział o tym Andrew. Mimo wszystko obojgu ulżyło, że nie padły niewygodne pytania ze strony Ellie. Choć brunetka i tak była pewna, że ona widziała. To właśnie ją przerażało. Osoba tak chłodna i opanowana jak blondwłosa biznes-woman może się posunąć do wszystkiego, jeśli coś jej przeszkadza. Madeleine mogła mieć tylko nadzieję, że ona sama jej nie przeszkadzała.
Po pogrzebie zaproszono piątkę najbliższych przyjaciół Taylorów na stypę. Był to kolejny pomysł Ellie, która z całego serca chciała się pokazać jako godna spadkobierczyni. Gdy tylko firma cateringowa dostarczyła posiłek, kobieta wstała i zastukała nożem w kieliszek. Goście od razu zamilkli, patrząc na nią wyczekująco.
- Był to dla nas wszystkich trudny czas - zaczęła. - Pożegnaliśmy dwójkę ludzi tak cudownych, że trudno nam pogodzić się z ich utratą. Śmierć ich była o tyle bolesna, że niespodziewana. Nie jest to najlepsza chwila, by o tym mówić, ale policja przesłała nam kilka dni temu oficjalną ekspertyzę, z której wynika, że uszkodzenia w samochodzie są wynikiem działań człowieka. Mają się rozpocząć przesłuchania podejrzanych, choć sama uważam, że był to niezwykle głupi i tragiczny w skutkach żart. Rodzice nie mieli wrogów, więc nie wiem, kto mógłby…
Andrew chrząknął znacząco. Ellie za chwilę zamilkła, po czym poprawiła okulary i zaczęła nieco szybciej:
- Przepraszam, zboczyłam z tematu. – Podniosła kieliszek. – Chciałam, żebyśmy wypili za pamięć o rodzicach. Wiem, że ojciec by sobie tego życzył…
Osiem innych kieliszków również wzniosło się w powietrze i w pomieszczeniu rozległo się ciche stuknięcie szkła. Jasny płyn zniknął po chwili w dziewięciu gardłach.
Przez chwilę panowała cisza, w czasie której wszyscy wspominali zmarłych. Później pani Hillmed zapytała cicho:
- Ellie, kochanie, gdzie zamawiałaś tego indyka? Wygląda wspaniale!
Ponura atmosfera szybko się rozproszyła i wszyscy zagłębili się w rozmowach. Niektóre z nich były naprawdę porywające, więc nikt nie zwrócił większej uwagi na wyjście Fenelli. Dopiero, gdy goście zaczęli zbierać się do wyjścia, Frankie zaniepokoiła się o siostrę. Wraz z Maddie (która wcale taka chętna nie była) zaczęła jej szukać. Wyglądało na to, że blondynka wyszła, choć jej płaszcz wisiał w holu.
- Musi być w ogrodzie – zasugerował Andy. – Zawsze lubiła tam przebywać.
- Nie będziemy już państwa kłopotać. Proszę ją od nas pożegnać. – Pani Hillmed wyglądała, jakby wcale za nią nie tęskniła, a wręcz przeciwnie, jakby chciała po prostu jak najszybciej opuścić ten dom.
Frankie jednak coś nie dawało spokoju i zmusiła szwagra i „opiekunkę” do poszukiwań. Można powiedzieć, że miała przeczucie, gdyż po przetrząśnięciu całego domu udało im się znaleźć Ellie… martwą.
- O mój Boże… - jęknęła ruda. – To jakieś fatum! Ja będę następna!
- To nie fatum – mruknęła Maddie. – Nie istnieje nic takiego jak fatum. To morderstwo. Andy, zadzwoń po policję.
***
- O Boże, o Boże, o Boże… - powtarzała Frankie, kiwając się w przód i w tył na krześle w holu niewielkiego posterunku. Nie zwracała uwagi na nic, poza panelem ściennym znajdującym się na wysokości jej oczu.
Z korytarza obok dobiegał wzburzony głos Maddie.
- Nie mam pojęcia, kto mógł ją zabić, ale tłumaczę panu, że trzeba ich wszystkich przesłuchać, zanim się rozjadą po całym świecie! Wśród nich jest morderca, dociera to do pana?!
- Panno Sawyers, proszę się uspokoić. Ludzie, których pani oskarża, są nam znani od jak najlepszej strony i nie mamy podstaw sądzić, że mają jakiś motyw. Jedyny oczywisty motyw to chęć zysku, a on prowadzi do panny Taylor. – Łysiejący policjant spojrzał na nią z irytacją. – Musimy najpierw przesłuchać rodzinę. Panna Francess Taylor jest podejrzana. Proszę nam nie utrudniać pracy.
- Frankie podejrzana? Pan na nią spojrzy! Czy tak wygląda morderczyni? Ona jest przerażona! Wmówiła sobie, że wisi nad nią jakieś fatum, a pan to jeszcze potwierdza! Niech pan się zastanowi!
- Mordercy często wyglądają niewinnie – zasugerował policjant, na wszelki wypadek odsuwając się nieco od biurka. Można powiedzieć, że miał trafne przeczucie, bo w tym momencie Maddie zerwała się z krzesła i biurko nieco się poruszyło, lecz nikt nie zwrócił uwagi na kilka kartek, które wylądowały na ziemi.
- Pan chce ją po prostu wrobić! Jeśli uważa pan, że Frankie jest winna, to z równym powodzeniem może pan oskarżyć mnie! No dalej, chce nie pan oskarżyć?!
Cały komisariat patrzył z uwagą na rozwój wypadów. Na twarzach większości obserwatorów czaił się dyskretny, acz złośliwy uśmiech. Nie ulegało wątpliwościom, że detektyw Brown nie cieszył się popularnością.
- Panno Sawyers, nikt tu nikogo nie oskarża. Panna Francess Taylor jest tylko podejrzana i do tego czasu nie może opuszczać miasta. Co się zaś tyczy pani, albo natychmiast się pani uspokoi, albo oskarżę panią o utrudnianie czynności służbowych. Czy wyrażam się jasno?
Brunetka niechętnie opadła na krzesło. Wyrażał się aż za jasno.
- Jeśli to wszystko… - zaczęła nieco naburmuszona.
- Tak, to wszystko, panno Sawyers. Proszę tylko podpisać zeznania i dopilnować, by panna Taylor nie opuszczała miasta.
- Tak jest.
Gdy tylko drzwi od komisariatu zamknęły się za Maddie, Frankie i Andym, Brown wezwał swego najbardziej zaufanego podwładnego. Gdy niepozorny chłopaczek wszedł do pokoju, Brown kończył coś zapisywać w aktach.
- Sprawa jest delikatna, Green. Niezwykle delikatna. Nie można ich ruszyć legalnie, ale sprawa aż śmierdzi na kilometr. Zainteresuj się tym. Pierwszy raport jutro, „Pod Krogulcem”, o piątej. Bądź punktualnie, nie lubię się spóźniać na herbatę.
Green przytaknął i chwilę potem wyszedł z gabinetu. Brown spojrzał w akta i uśmiechnął się do siebie.
- Tym razem cię dostanę, Andrew. Nieważne, jak się teraz nazywasz. Tym razem zaprowadzę cię przed oblicze sądu.
***
- Najważniejsze, to zachować spokój. Nie panikować. Frankie, na litość boską, przestań obgryzać paznokcie! Nie aresztują cię! Nie mają dowodów. Zgłasza po tym, jak ekspertyza wykazała, że cyjanek był w szklance. Musiała to zrobić któraś z tych kucht. Mówiłam, nie zatrudniajcie byle kogo? Mówiłam. I proszę, jak się to skończyło.
- Maddie, boję się…
- Nie ma czego, nic nie mogą ci zrobić.
Ruda podciągnęła kolana pod brodę i siąknęła nosem. Był to dzień pogrzebu Ellie, a one czekały na taksówkę. Andy miał coś ważnego do załatwienia, więc na cmentarz musiały dostać się same. Brunetkę co prawda zaczynało niepokoić dziwne zachowanie przyjaciela, ale udawała, że tego nie dostrzega. Skupiała się tylko na tym, by zadbać o brak podejrzeń. Nie wiedziała dlaczego, ale teraz czuła się w dwójnasób odpowiedzialna za Francess, która w gruncie rzeczy powinna sama dać sobie ze wszystkim radę.
Taksówka podjechała o czasie, więc udało im się zdążyć na ceremonię. Andy już czekał, by przy okazji przedstawić im swoją sekretarkę. Maddie zlustrowała ją do stóp do głów i poczuła ukłucie zazdrości. Dziewczyna była w jej wieku, ale zdecydowanie ładniejsza i, co widać po gestach, lepiej ułożona. Do tego subtelnie umalowana i farbowana na heban, w żałobnym stroju robiła piorunujące wrażenie. Zaczynała powoli rozumieć, co tak ważnego Andy mógł załatwiać przez tyle czasu…
Alice Foster, bo tak właśnie dziewczyna się nazywała, nie okazała się – wbrew nadziejom Maddie – złośliwą jędzą. Była sztucznie sympatyczna, ale biła od niej też jakaś nuta szczerości. Współczuła całej rodzinie („no tak, przecież ona, Madeleine, nie jest rodziną”) i wykazywała chęć pomocy („ciekawe komu najbardziej”, pomyślała zgryźliwie brunetka). Nie zmieniło to jednak faktu, że Frankie od razu ją polubiła, co brunetka podsumowała krótkim stwierdzeniem: „zupełny brak instynktu samozachowawczego”.
Pogrzeb odbył się bez przeszkód. Stypy – z oczywistych powodów – nie urządzono. Jednak gdy grzebano trumną Fenelli, Maddie coś tknęło. Zaczęła się zastanawiać, czy gra w dobrej drużynie. Czy to nie policja ma rację? Stare rzymskie przysłowie mówi, że winny jest zawsze ten, kto najwięcej zyskuje. A kto najwięcej zyskał?... Kto, jak nie Frankie?
Mała, głupia Frankie. Czy mogła zabić siostrę? Czy może ktoś chce, by policja tak myślała? A jeśli tak, to kto? Może Andy liczy na spadek, by urządzić sobie życie z tą farbowaną sekretarką?...
Zbyt wiele było tych pytań. Pozostało tylko jedno wyjście – porozmawiać z Brownem.
***
Detektyw Brown nie lubił, gdy mu przeszkadzano. Nie lubił też, gdy się z nim spierano, więc wizytę Madeleine przyjął z dużą – nawet jak na Anglika – rezerwą. Wskazał jej fotel odpowiednio oddalony od biurka, ale ustawiony dostatecznie blisko, by nie wyglądało to na arogancję.
Dziewczyna usiadła i bez słowa utkwiła w nim wzrok. Albert Brown po raz pierwszy w swojej policyjnej karierze poczuł, że traci grunt pod nogami. Czego na może jeszcze chcieć? Nie dość awantur już tu urządziła?
Maddie, jakby czytając w jego myślach, westchnęła:
- Chciałam pana przeprosić. Nie powinnam wtedy robić tego, co zrobiłam. Przyszłam dziś, bo… bo nie jestem pewna. Nie wiem, kto tak naprawdę ma rację. Nie wiem, komu wierzyć. Mam mętlik w głowie i sądzę, że pan mi może pomóc.
- Ja? – Brown przysunął krzesło do biurka. – Ja miałbym pani pomóc? Bardzo ciekawy pomysł. A nie przyszło pani do głowy, że ja nie mam chęci na tego typu współpracę?
- Panie Brown… naprawdę pana przepraszam za moje poprzednie zachowanie. I zależy mi na pańskiej pomocy.
- Panno Sawyers, jakiej pomocy pani oczekuje?
- Problem w tym, że nie wiem. Boję się. Ci ludzie coraz bardziej zaczynają przypominać hieny. Frankie stała się bardzo bogata i uderzyło jej to do głowy. Cały czas wierzy w fatum, więc zatrudniła ochronę…
- Policja o tym wie – stwierdził sucho Brown. – Można nawet powiedzieć, że wiemy dogłębnie.
- Czyli to policyjna ochrona?
- Po części.
- Mogłam się domyślić! W każdym razie Frankie wierzy w fatum, ale… wyczuwam w niej pewien fałsz. Nie jest szczera. Zupełnie jak Andy. Tylko, że to bardziej skomplikowana sprawa. Wie pan, że coś nas łączyło… I on teraz już otwarcie spotyka się z Alice Foster. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak histeria zdradzonej kobiety, ale to jest motyw. Nie zaprzeczy pan chyba?
- Oczywiście, że nie zaprzeczę. Wszelkie motywy również mam przygotowane i pani również ma dość istotne miejsce w tym grafiku.
- Dlaczego mi pan to mówi?
- Bo sądzę, że nasza współpraca jednak dojdzie do skutku, panno Sawyers. Tylko ufając komuś możemy dostać się do wnętrza pałacu. Oczywiście, mamy tam już swoich ludzi, ale nie mają oni wszędzie wstępu. Pani będzie odpowiednią osobą…
***
Maddie cicho przeszła przez korytarz i otworzyła drzwi prowadzące do pokoju Frankie. Panujący tam bałagan jej nie przerażał – przywykła przez te kilka lat, w czasie których musiała nadzorować dorosłe życie Francess. Ominęła kilka rozrzuconych ubrań zmierzwionych z butami i czymś, co wyglądało jak jednorazowe kubeczki od kawy zmieszane z papierkami po cukierkach. Powoli doszła do biurka i wysunęła pierwszą szufladę. Nic ciekawego, kilka długopisów, jakiejś papiery, notatnik, kalendarz… Przekartkowała zapiski rudowłosej i nie znalazłszy niczego, co wzbudziłoby jej podejrzenia, zabrała się za przeszukiwanie kolejnych szuflad.
Druga z nich się zacinała. Brunetka była pewna, że to wina składowanych w niej papierów i nie pomyliła się; gdy udało jej się otworzy skrytkę, na samym wierzchu dojrzała kilka rachunków za karty kredytowe, zaproszenia na przyjęcia i rauty, a także listy, które przykuły jej uwagę. Po ich dokładnym przejrzeniu musiała odczuwać jednak zawód – nie było tam nic wartego jej trudu. Musiała się pogodzić z tym, że niepotrzebnie robiła rewizję.
Gdy była na korytarzu, jej myśli zaczęły swobodnie krążyć wokół zbrodni. Właściwie ostatnimi czasy rzadko krążyły wokół czegoś innego. Kto mógł to zrobić? Motywy były jasne, ale które przeważyły? Chęć wzbogacenia się czy szaleńcze uczucie do sekretarki? A może czysta zazdrość któregoś z gości? Ich również nie można wykluczać.
Nawet nie zauważyła, gdy wpadła na pomoc domową wynoszącą śmieci. Worek upadł na podłogę, a jego zawartość przyozdobiła cały dywan.
- Przepraszam – mruknęła Maddie. – Ja to posprzątam.
Pomoc domowa odeszła w kierunku kuchni, mrucząc pod nosem „ech, ta dzisiejsza młodzież”. Brunetka nie zwróciła na to większej uwagi i zajęła się sprzątaniem. Nagle jej uwagę przykuł niewielki papierek leżący pod fotelem. Szybko zawinęła go w czystą chusteczkę higieniczną i, zostawiwszy sprzątanie w stanie niedokończonym, wybiegła przed dom, skąd wezwała taksówkę. Kilka minut później prowadzono ją do detektywa Browna, który wyglądał na bardzo niekontentego.
- Umawialiśmy się – zaczął – że zda mi pani raport jutro. Co tak ważnego się stało, że ryzykuje pani zdemaskowanie?
- To się stało. – Maddie bez słowa podała mu zawiniątko. Brown delikatnie odwinął chusteczkę i przetarł oczy ze zdumienia.
- Ale przecież…To niemożliwe! Gdzie pani to znalazła?
- W koszu na śmieci. To długa historia…
- Proszę ją opowiedzieć Greenowi. Ja muszę wykonać ważny telefon.
Maddie opowiadała wskazanemu chłopakowi swoim odkryciu, podczas, gdy detektyw dzwonił do laboratorium. Gdy odłożył słuchawkę, dwójka obecnych w pokoju już na niego patrzyła wyczekująco.
- Tak jak podejrzewałem, Fenella Taylor-Woods została otruta cyjankiem w kawie. Był to preparat kupiony w aptece, a to, co pani znalazła, jest dowodem koronnym.
- Myśli pan, że będą tam odciski palców mordercy?
- Nie, na to nie liczę. Ale może dotrzemy do aptekarza, który to sprzedał.
Niepozorne zawiniątko, leżące na biurku, w niczym nie przypominało śmierci w kryształkach, jaką było. Opakowanie po cyjanku było zdradliwie niewinne.
***
Następnego dnia przy śniadaniu Maddie była wyraźnie podekscytowana. Chciała dziś wybrać się na złomowisko, gdzie składowany był samochód państwa Taylor – a raczej to, co z niego zostało. Pojawiała się tylko jedna przeszkoda. Przeszkoda ta miała świeżo zafarbowane na rudo włosy, dość mocny makijaż i najspokojniej w świecie jadła jajecznicę, nie spuszczając z Maddie wzroku. Francess Taylor najwyraźniej chciała się czegoś dowiedzieć, a uznała, że brunetka będzie odpowiednim informatorem.
- Madeleine…
- Słucham? – mruknęła, choć tak naprawdę słuchała jej tylko jednym uchem. Drugie wsłuchiwało się w gwar ulicy.
- Zastanawiam się… Wiem, że coś podejrzewasz… Chciałabym, żebyś mi powiedziała. Ellie była moją siostrą. Nie możesz tego ukrywać. Proszę…
Maddie poczuła na sobie palące wręcz spojrzenie czujnych oczu „podopiecznej”. Nie była pewna, co tak właściwie powinna zrobić. Niemądrym posunięciem byłoby powiedzieć Frankie całą prawdę, ale z drugiej strony milczenie nie leżało w jej naturze. Czuła, że jeśli jej tego nie powie – skrzywdzi ją. Kłamstwa i półprawdy zawsze najbardziej krzywdzą.
Przymknęła oczy i przypomniała sobie rodzinny dom. Mała dziewczynka ze swoim misiem stała w oknie, jedząc kanapkę z serem. Czekała na powrót ojca, ale powrót ten się przeciągał. Mała dziewczynka była zaniepokojona i nie zwracała uwagi na prośby siostry. Stała przy parapecie tuląc misia i żując kanapkę. I wreszcie się doczekała. Znajomy samochód podjechał, oświetlając drzwi do garażu. Dziewczynka przełknęła resztę kanapki i przywarła rączkami do szyby, chcąc jak najszybciej zobaczyć rodzica. I zobaczyła. Wysiadł, pomachał do niej, okrążył samochód otworzył drzwi z drugiej strony. Małej Maddie przemknęło przez myśl, że to jej mama, że się pogodzili… Ale to nie była jej mama. Z samochodu wysiadła nieznana jej, ale bardzo piękna pani, ubrana w dość drogie futro. Dziewczynka poczuła, że kanapka nie poszła jej na zdrowie… Patrzyła jeszcze przez chwilę, jak dorośli, przytuleni, wchodzą do domu. Potem łzy uniemożliwiły patrzenie na cokolwiek…
Zamrugała. Nie, to przeszłość. To już się dawno zdarzyło. Nie powtórzy się. Nawet kłamstwo, jakim chce uraczyć Frankie, nie wyrządzi takiej krzywdy jak tamta półprawda. Nic nie wyrządzi takiej krzywdy. Przynajmniej nie jej… A innym?
- Maddie, proszę… - Frankie uśmiechnęła się słodko.
„Czy ona naprawdę myśli, że ten uśmiech działa?”, zapytała się w myślach brunetka, ale i tak wiedziała, co zrobi.
- Dobrze wiesz, kogo podejrzewam – powiedziała powoli, patrząc na rudą. Chciała zobaczyć każdą iskierkę niepewności w jej oczach. Niestety, oczy Frankie wyrażały tylko ciekawość.
„Albo jest świetną aktorką, albo jest niewinna”, przemknęło jej przez myśl.
- Mówię o Andym. Miał doskonały motyw i okazję. – Czy jej się wydawało, czy iskierki w oczach Frankie zadrgały lekko?
- Nie mówisz tylko dlatego, że on ma Alice?
- Nie. Naprawdę tak sądzę. Możesz sądzić, że to powód mojego rozumowania, ale nie. Widzisz, wydaje mi się, że mam prawdziwy dowód, że to jego sprawka… Ale nie chcę o tym mówić.
Maddie zaczęła się przeklinać w duchu. Ten jej za długi jęzor! O mały włos i powiedziałaby o opakowaniu od cyjanku! Teraz gra była już poważna. Stąpała po cienkim lodzie i musiała uważać.
Obie na chwilę zamilkły, po czym Francess, z wrodzoną sobie bezpośredniością, zapytała:
- Wybierasz się dziś na złomowisko, prawda?
Brunetka skinęła głową.
- Mogę iść z tobą?
- Ale czemu? Zostaw dochodzenie policji. Sama niczego nie odkryjesz.
- Ty też nie, a jednak idziesz – padła odpowiedź. Madeleine już wiedziała, że nie wygra. Czuła wobec Frankie jakiś dług wdzięczności (w końcu pozwalała jej tu mieszkać i nie przepędziła na bruk), ale czy dobrze postąpiła?
Dwie godziny później okazało się, że niepotrzebnie się martwiła. Resztki samochodu zniszczono tego samego ranka, niedługo przed ich przybyciem. Maddie poczuła nieprzyjemne ukłucie grozy. Morderca musiał wiedzieć, że się tu wybierają, skoro zadbał o zniszczenie dowodów. Chyba, że to przypadek… Kolejny? Czy aż tyle przypadków jest możliwe?...
***
- Nie było potrzeby tam iść, panno Sawyers. Co więcej, była to wielka nieostrożność. Policja dowiedziała się o tym wraku wszystkiego, czego tylko dowiedzieć się było można, więc nawet gdyby pani go zobaczyła, wątpię…
- Wiem, panie Brown, i przepraszam, że nie postąpiłam zgodnie z pana prośbą. – Maddie zaszurała butami po terakocie. Czuła się trochę głupio, ale jednak musiała iść na złomowisko. Tak samo, jak teraz musiała usłyszeć wyrzuty od detektywa.
- Czego pani tam szukała? Raport od specjalisty mógłbym pani udostępnić! Wiemy doskonale, co się stało. Służba wszystko opowiedziała, a mechanik potwierdził. Cały ranek samochód był zamknięty w garażu, dopiero około południa pan Taylor wykazał chęć zabrania żony na przejażdżkę. Mieli w zwyczaju jeździć nad przepaścią do pobliskiego jeziora. Pani Taylor zgodziła się na wyprawę. Samochód wyprowadzono na podjazd, gdzie stał około kwadransa. W tym czasie każdy mógł przy nim majstrować. Faktem jednak jest, że dopiero nad przepaścią uszkodzenie się ukazało. Mechanik orzekł, że było to poluzowanie pewnych części silnika… Szczegóły znajdzie pani w jego raporcie… W każdym razie pan Taylor stracił panowanie nad kierownicą i samochód nie wyhamował nad przepaścią. Prawdopodobnie oboje zginęli na miejscu. Czego jeszcze chciała się pani dowiedzieć?!
- Nie wiem – przyznała Maddie, rumieniąc się aż po czubki uszu.
- Więc radzę pani następnym razem dobrze przemyśleć swą decyzję, zanim narazi pani na szwank naszą delikatną współpracę.
- Przepraszam, panie Brown. Jeśli to wszystko…
- A pani sprawozdanie z dwóch ostatnich dni?
- A, no tak. Proszę – podała mu złożoną na cztery kartkę. – I do widzenia.
- Do widzenia, panno Sawyers. Na pani miejscu uważałbym na siebie. Wydaje mi się, że nasz morderca wie, że pani jest wtajemniczona w pewne sprawy. Może czuć się zagrożony, a pani nie chciałaby spotkać mordercy w takim stanie…
Maddie skinęła głową i wyszła z posterunku. Słowa Browna ją zaniepokoiły, ale nie mogła w żaden sposób zaradzić zdradliwym myślom, podsuwającym jej obraz Andy’ego czy Frankie wrzucających jej cyjanek do kawy. Z zamyślenia wyrwał ją pisk opon. W ostatnim momencie udało jej się odskoczyć w kierunku kontenerów na śmieci. Czarne BMW najwyraźniej jednak nie zniechęciło się i zamaskowany kierowca rozpoczął dalsze „polowanie”. Tylko, że to ona była zwierzyną.
Szybko podniosła się i przebiegła tuż przed maską, przeskakując przez niski płotek i puszczając się biegiem w kierunku najbliższych budynków. Miała w głowie tylko jedną myśl: „Zgubić go, uciec, przeżyć”. Ta bardziej racjonalna cząstka jej umysłu dziwiła się, jak można biec tak szybko, zwłaszcza bez uprzedniego przygotowania. Jednak krążąca w jej żyłach adrenalina najwyraźniej nie zwracała uwagi na jakiekolwiek racjonalne argumenty. Mózg skupił się tylko na wytyczaniu drogi, uszy nasłuchiwały tylko pisku opon.
I wreszcie go usłyszały. Najwyraźniej kierowca nie miał zamiaru tak łatwo odpuścić. Maddie była już tylko jedną przecznicę od komisariatu, gdy jej zwyczaj luźnego wiązania butów dał jej się we znaki. Zaplątała się we własne sznurówki i upadła na chodnik. Nie zdążyłaby się podnieść.
Całe życie przebiegło jej przed oczami.
Nagle ciszę przeszył wystrzał, a później pisk hamulców. Bała się podnieść głowę. Czuła na policzkach jak łzy mieszają się z krwią wyciekającą z otartego policzka. Nie mogła jednak myśleć. Dopiero, gdy usłyszała nad głową męski głos, myśli wróciły na swoje miejsce.
- Panno Sawyers, czy coś się pani stało?
Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko przytuliła się jak bezbronne dziecko do niezwykle zaskoczonego Greena. Policjant przez chwilę nie wiedział, co ma zrobić, potem poklepał ją pocieszająco po plecach.
- Już wszystko dobrze. Nic pani nie grozi.
- Dz-dziękuję… - wychlipała. – Co pan zrobił?
- Razem z posterunkowym Smithem unieszkodliwiliśmy napastnika przez oddanie strzałów w opony samochodu. – Green uśmiechnął się nieznacznie. Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, że przywykł do składania raportów Brownowi i normalna relacja zdarzeń była po prostu niemożliwa.
Madeleine również się nieznacznie uśmiechnęła. Poczuła się lepiej. Zagrożenie minęło, adrenalina opadła. Teraz tylko czuła pulsujący ból, którego przyczyną były siniaki.
- Chyba powinna pani jechać na pogotowie. Ja muszę się zająć tym bandziorem, ale…
- Poradzę sobie, dziękuję panie Green.
- Fred. Jestem Fred Green.
- Dziękuję, Fred. – Wyciągnęła rękę. – Tak na przyszłość, jestem Maddie.
Kilka minut później Madaleine, już z opatrunkiem na policzku, zastanawiała się, co tak naprawdę zaszło. Ktoś chciał ją zabić – to było pewne. Ale kto? I dlaczego Fred zjawił się tak szybko?...
***
Maddie znów siedziała przed biurkiem detektywa Brona, który wyglądał na wzburzonego. Czerwone wypieki na twarzy bynajmniej nie dodawały mu urody, a do tego wyglądał, jakby chciał wyrywać garściami resztki włosów.
- Cała konspiracja wzięła w łeb! Morderca wie o pani i, jak chyba każdy się zorientował, wynajął tego idiotę, żeby panią przejechał! Co ciekawsze, samochód należał do Hillmedów, ale chyba nikt nie jest na tyle głupi, by chcieć popełnić morderstwo własnym autem. Chociaż mamy tu do czynienia z mordercą nieostrożnym i zbyt pewnym siebie.
- Ale co ja mogę zrobić, żeby pomóc w śledztwie?
- Pani? – Brown uśmiechnął się pogardliwie. – Lepiej, niech pani już nic nie robi. Najlepiej pani zrobi wracając do Stanów. Poradzimy sobie bez pani pomocy, choć udało się pani dostarczyć kilka ważnych informacji.
- Ach tak? Jak zbierałam informacje to byłam przydatna, a teraz mam wracać skąd przyszłam?! Pana niedoczekanie!
- Nie o to chodzi, panno Sawyers. Myślę o pani bezpieczeństwie.
- I sądzi pan, że będę bezpieczna usuwając się w cień, tak?
- Mniej więcej. Teraz pani wybaczy, ale muszę zająć się poważnymi sprawami. Państwo Hillmed muszą złożyć zeznania odnośnie samochodu.
- A ja nie powinnam przy tym być? W końcu to mnie ten samochód chciał przejechać!
- Jeśli będzie pani potrzebna, nie omieszkamy pani wezwać – odparł lakonicznie policjant i obrzucił ją spojrzeniem, które miało znaczyć „albo stąd wyjdziesz od razu, albo ci w tym pomogę”.
Brunetka, chcąc nie chcąc, wyszła z komisariatu, rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku pustego biurka Greena.
***
Wielkie i wyprane z uczuć oczy Heather Taylor nie dawały jej spokoju tej nocy. Cały czas patrzyła na nią z wyrzutem i mruczała niezrozumiałe słowa, które przejmowały do szpiku kości. Choć przecież nie żyła, zatruwała Maddie życie. Patrzyła z żalem, wrogością i bólem. „To twoja wina”, zdawały się mówić.
„Ja nic nie zrobiłam”, przemknęło brunetce przez myśl. „Nic. To nie ja cię zabiłam. Przestań mnie nachodzić! Daj mi spokój!”
Ale Heather była nieugięta. Wyraźnie oczekiwała czegoś od dziewczyny, a to spojrzenie miało dopilnować, by to otrzymała. Tak, zmarła była taką kobietą, która zawsze dostawała to, czego chciała…
„Czego ty ode mnie chcesz?! Daj mi spokój!”, krzyczała Maddie.
Nieugięta twarz jednak nadal na nią patrzyła z niezachwianym, deprymującym wręcz spokojem. Wreszcie zdecydowała się przemówić, a każde jej słowo było jak sztylety lodu wbijające się w Madeleine.
„Pozostawiłaś prawdę nie odkrytą. Wycofałaś się.”
„To nie moja wina! Brown mi kazał! Musiałam!”, wyjaśniła, a jej głos zdawał się odbijać echem po niewidzialnym sklepieniu.
„Ale ty się na to zgodziłaś.”
„Nie rozumiesz? Co mogłam zrobić?”, jęknęła brunetka.
„Mogłaś podjąć wyzwanie. Byłaś blisko rozwiązania.”
Maddie złapała się za głowę. Głos Heather zdawał się dochodzić zewsząd. Każde słowo, które wypowiedziała, było jakby wypalane w duszy dziewczyny. Każde zdanie było jak siła, pchająca ją w określone miejsce. Dopiero gdy wszystko ucichło, brunetka odważyła się otworzyć oczy. Stała nad przepaścią. Tą samą przepaścią, w którą spadł samochód Taylorów.
„Tu się to wszystko zaczęło. I tu się musi skończyć.”
„Nie rozumiem”, szepnęła Madeleine, choć rozumiała aż za dobrze.
„Musisz odkryć prawdę. A prawda znajduje się tutaj!”
Heather machnęła ręką i zerwał się wiatr. Brunetka chciała zaoponować, powiedzieć coś, zapytać… o cokolwiek, co mogłoby jej pomóc, lecz zanim się zorientowała, wiatr odpychał ją od przepaści. Wreszcie, ku swojemu bezgranicznemu zdumieniu, odkryła, że siedzi na własnym łóżku i wpatruje się tępo w przestrzeń.
Położyła się, naciągając kołdrę na głowę. To nie mógł być tylko sen. Jutro będzie musiała zbadać tę przepaść…
***
Przepaść była dość znana w tym rejonie i budziła prawdziwy strach. Owszem, stała tam barierka uniemożliwiająca upadek, ale czy kilka kawałków metalu jest w stanie powstrzymać rozpędzony samochód, który ma uszkodzony silnik i nie może zakręcić? Cuda się nie zdarzają i to mogło być najlepszym wytłumaczeniem wypadku – czy raczej morderstwa – Taylorów. To właśnie w tę przepaść spadł ich samochód. A teraz ona, Madeleine, patrzyła w oko śmierci i szukała jakichkolwiek śladów, jakie obiecywała jej Heather. Przyjechała wypożyczonym autem z samego rana, a teraz zbliżało się już południe, co nie wpływało dobrze na jej optymizm.
Brunetka kopnęła niewielki kamyk leżący na jezdni tak, by spadł w dół. Patrzyła jak leciał, zastanawiając się nad słowami starej Heather… A jeśli to był tylko sen? Jeśli nie było powodu, by się tu dziś pojawić?
Kamyk wylądował na dnie przepaści, wydając przy tym cichutki dźwięk, którego rzecz jasna nie mogła usłyszeć. Ale widok ten spowodował, że w jej umyśle pojawiła się jeszcze jedna myśl. „A jeśli to pułapka?”
Rozejrzała się dookoła. Nikogo nie było. Była sama, w górach, nad przepaścią, która pochłonęła już dwa ludzkie życia. Jeśli ktoś naprawdę chciał ją zabić, nie mógł sobie wymarzyć lepszej okazji. Ona tu jest, ma samochód… Zwykły wypadek! Zdesperowana dziewczyna chciała odkryć prawdę i w czasie badania przepaści spadła. Nic prostszego.
Podeszła szybko do samochodu i odskoczyła od niego jeszcze szybciej. Do kierownicy przypięta była karteczka o treści „Nie ma początku. Jest tylko koniec.” Maddie była pewna, że kwadrans temu jeszcze jej nie było. A to by znaczyło, że nie była sama. Był tu ktoś jeszcze – morderca, który ma wyśmienite warunki do działania…
Przeszedł ją zimny dreszcz. Powinna posłuchać Browna, powinna się usunąć. Do diabła, nie powinna się tu nawet pojawiać! Czego chciała? Spadku starej Heather? Wiedziała dobrze, że go nie dostanie. Chciała wrócić do Anglii, bo tęskniła? Nie, ona nie tęskniła. Anglia od dawna nie była jej ojczyzną. Chciała być wsparciem dla Frankie? Tak, to chyba to… Tylko po co? Co ją obchodziła ta zawszona gówniara?
Brunetka starała się opanować nerwy i uspokoić oddech. Jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze żyje i ma szanse na ucieczkę. Morderca też może mieć chwile nieuwagi… A jeśli to ona zabije mordercę? W samoobronie? Każdy sąd ją uniewinni i jeszcze zostanie bohaterką… Wyobraźnia uczynnie podsunęła obraz jej samej na konferencji prasowej, gdzie opowiada mrożącą krew w żyłach historię.
„Opanuj się”, skarciła się w myślach. „O niczym nie opowiesz, jeśli nie przeżyjesz”.
Bała się podejść do samochodu. Zdawała sobie sprawę, że to jedyne miejsce, gdzie mógł się ukryć morderca. Ale z drugiej strony, nie było innego sposobu ucieczki. Musiała być pilnie obserwowana i gdyby zaczęła biec w górę drogi – jeden strzał i po wszystkim. Było jeszcze jedno wyjście – przepaść, ale tego Madeleine nie brała pod uwagę.
Powoli podeszła do samochodu i już miała otworzyć drzwi, gdy usłyszała silnik drugiego auta. Jej puls znów się zwiększył, ale napięcie ustąpiło, gdy spojrzała na kierowcę.
- Dzięki Bogu, Frankie! Już się bałam, że to morderca! Nie uwierzysz co… Co?... Co ty wyprawiasz?! – krzyknęła.
Rudowłosa wysiadła z granatowego BMW i ruszyła w kierunku „opiekunki”, celując do niej z niewielkiego pistoletu. Nie wyglądała na obłąkaną; przeciwnie – broń wreszcie pozbawiła ją niepewności i wreszcie nadała jej rysom wyraz zdecydowania i pewności siebie, którą zawsze skrywała.
- Nie chciałam tego robić – syknęła. – Ale ty mnie to tego zmusiłaś. Węszyłaś, sprawdzałaś… Zwąchałaś się z tym starym kretynem z policji… Gdyby nie to, zapomniałabyś o całej sprawie i żyłabyś spokojnie. Kto wie, może nawet z niezłym majątkiem… Ale wolałaś pobawić się w detektywa, co? Wolałaś być mądrzejsza. Powiedz, że chciałaś mnie widzieć za kratkami! No mów!!!
Maddie była pewna, że jej serce zatrzymało się na moment. Dopiero po chwili wszystkie elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Frankie mająca dziwnie dużo telefonów do Anglii na rachunku. Frankie troszcząca się o filiżanki przed stypą. Frankie z tą dziwną niepewnością w oczach. Frankie… To Frankie ich zabiła i teraz chciała zabić ją.
- To nie tak – jęknęła, oddalając się od rudej. Kątem oka widziała, że przepaść jest coraz bliżej. – Nie wiedziałam, że to ty. Byłam pewna, że Andy…
- Ten idiota? On niebyły w stanie nawet zabić psa! I pomyśleć, że chciał cię ochronić…
- Ochronić? – zdziwiła się.
- Tak, ochronić. – Frankie zrobiła krok do przodu. Teraz wystarczył jeden strzał. – Myślisz, że kocha Alice? Nie, chciał po prostu żebyś wyjechała. A znienawidzenie go byłoby najprostszym sposobem. Ale ty byłaś za twarda. Byle sekretarka nie mogła cię zmusić do wyjazdu, co?
- Frankie, proszę… Zastanów się… Przecież cię nie wydam. Możesz mnie obserwować, mogę z tobą zostać… Będę sprzątać, cokolwiek. Zaoszczędzisz na służbie…
- Mam gdzieś wydatki na służbę. Nie będę twoją niańką. Masz za długi jęzor. Sama się prawie przede mną wydałaś ze wszystkiego co wiesz. Skąd mam wiedzieć, że nie powiesz tego komu innemu? Nie ma innego sposobu. – Wycelowała.
- Zastanów się, Brown się domyśli… - Maddie cofnęła się minimalnie w tył. Jeden krok i byłoby po niej. – A co jeśli…
Było za późno, grunt zaczął się osuwać. Ostatkiem sił złapała się kawałka metalowej barierki, zdając sobie sprawę, że jest na łasce Francess, która wyglądała na szczerze ubawioną.
- No proszę, nie będę musiała marnować na ciebie pocisku… Sama dałaś mi sposobność na tacy.
- Błagam, pomóż mi. Nie wydam cię, nigdy!
- Wydasz – stwierdziła lakonicznie morderczyni. – Jesteś za słaba. Kto uwierzył, że moja matka kazała mu przyjść nad przepaść? Do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy uwierzysz… A jednak, odrobina opium i udane przedstawienie może zdziałać cuda. – Na jej twarzy zagościł złośliwy uśmiech. W niczym nie przypominała już Frankie, która lubiła zabawę, ciuchy i życie na najwyższych obrotach. Była teraz wyrachowaną morderczynią.
- Przemyśl to… - jęknęła Maddie.
- Już przemyślałam. I muszę cię ukarać… - Powoli stanęła na prawej ręce brunetki. Ta krzyknęła z bólu i odruchowo zabrała rękę, czego od razu pożałowała. – To za wciskanie nosa w moje sprawy. Mamusia wyznaczyła mi niewłaściwego kuratora, który był na tyle głupi, by zostać przy mnie po jej śmierci.
- Frankie…
- Frankie? Tu już nie ma takiej. Za kilka godzin mam samolot do Stanów. Na lotnisku czeka na mnie Frank Hillmed z fałszywymi dokumentami. Francess Taylor przelała cały majątek na konto anonimowego przyjaciela i znikła raz na zawsze… - Zbliżyła but do drugiej ręki brunetki. – Tak jak ty znikniesz… Zawsze byłaś żałosna, Maddie. Ale teraz mam okazję powiedzieć ci w twarz jak bardzo cię nienawidziłam! Frankie, ta mała Frankie, którą się opiekowałaś nienawidziła cię z całego serca!
Przycisnęła rękę Madeleine butem, zmuszając brunetkę by puściła barierkę.
Przepaść faktycznie była ogromna, a brzeg wysoki.
Maddie, w resztach świadomości, zdążyła powtórzyć treść kartki i zakląć szpetnie. To była pułapka. To od początku była pułapka! Ale teraz było już za późno. Za późno, by pożegnać się ze światem. Za późno, by przypomnieć sobie twarz Andy’ego… Za późno na wszystko.
Madeleine Sawyers, lat dwadzieścia dwa, wylądowała na twardym, żwirowym podłożu, umierając na miejscu na skutek rozległych obrażeń.
Mała Maddie wreszcie połączyła się ze swoją dorosłą formą…
***
Kilka godzin później z lotniska w Londynie wystartował samolot, na pokładzie którego niewysoka blondynka i przystojny brunet uśmiechali się do siebie konspiracyjnie. Frank Hillmed nie zwracał uwagi nawet na to, że jego ukochanej nie jest najlepiej w blond włosach; powtarzał sobie, że to tylko czasowe. Że jak to wszystko przycichnie, to będą żyli długo i szczęśliwie.
Francess Taylor, a od kilkunastu minut już Caroline Smith, uśmiechała się smutno, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Wreszcie zdobyła fortunę rodu i pozbyła się wszystkich, których tak nienawidziła: matki, ojca, Ellie, Maddie i tej małej dziewczynki, która w niej siedziała. Ten dzień był właśnie dniem jej triumfu i dniem śmierci Małej Frankie.
Tylko co pozostało?
koniec
-----
* Vulnerant omnes ultima necat - (łac.) wszystkie ranią, ostatnia zabija. |
|